Site icon issue27.pl

Pierwszy numer polskiego Vogue’a

Czy macie czasem wrażenie, że polskie ulice nie mają własnego stylu? Że ulice we Florencji, Paryżu, Nowym Jorku czy Londynie są niezwykle różnorodne, ale każde z tych miast łączy nieuchwytny mianownik? Ten mianownik trudno opisać słowami, łatwiej go po prostu poczuć.

Instagram / Olkakazmierczak

 Mówi się, że moda najpierw jest w Vogue’u, a potem na ulicy. Czy tak może być w przypadku Polski – kraju, który wydaje się nie mieć zdefiniowanej „tradycji” modowej, w którym tęcza podobno jest wiecznie szara i w którym wielcy projektanci dopiero się rodzą, a nie – jak na przykład we Włoszech czy Francji – są od dziesięcioleci uważani za kultowych i rozpoznawalnych na całym świecie?

Owszem, może. Twórcy polskiego Vogue’a poprzez okładkę pierwszego numeru zdają się robić ukłon w stronę modowego patriotyzmu. Czy nie jest tak, że dotąd nie stworzyliśmy rozpoznawalnego polskiego stylu, bo po wielu perturbacjach, jakie przeszliśmy w ciągu ostatnich epok trudno było nam rozprawić się ze swoją tożsamością kulturową? Trochę brzydziliśmy się komunistyczną szarością, która panowała nie tylko w modzie i architekturze, ale przede wszystkich w ludzkich umysłach. Różne aspekty tej szarości chyba ciągle są w każdym z nas. Jesteśmy dorosłym już pokoleniem, nie doświadczyliśmy komunizmu „na żywo”. Ciągle jednak duża część naszej świadomości kulturowej jest zbudowana na wspomnieniach o PRL-u, wiecznym porównywaniu starego systemu do nowego itd. Dlaczego więc nie spróbować z szarej tęczy zrobić swojego znaku firmowego? Reszta, jeśli chodzi o modową identyfikację, przyjdzie sama.

Komunizm, nie w sensie stricte politycznym, ale raczej w sensie wpływu na naszą mentalność i styl życia, miał dobre i złe strony. Niedostępność pięknych przedmiotów w sklepach nauczyła nas je tworzyć. Nasze babcie w PRL-u szyły piękne ubrania, zamieniając się na chwilę w projektantki mody. Z drugiej strony komunistyczny system niejako próbował zamknąć ludzkie umysły na wszystko co inne, nie-szare. Wpłynęło to na nasze często negatywne podejście do ekstrawagancji, eksperymentowania, strachu przed tym, co nieszablonowe. 

Kto ogląda współczesne filmy o PRL-u, ten na pewno czasem ma dziwne wrażenie, że chciałby żyć w tamtych czasach. Dlaczego? Bo ich twórcy bardzo umiejętnie przedstawiają tę epokę jak kolorową reklamę. Ta iluzja nas wciąga – zaczynamy myśleć, że tęsknota za parą kowbojskich butów z Pewexu to piękne przeżycie, a robienie na drutach „kombinowanego” swetra to dużo ciekawsza sprawa, niż wypad na zakupy do H&M. Możliwe nawet, że to trochę prawda, ale chyba jednak lepiej się o tym nie przekonywać. W każdym razie – uwielbiamy filmy o „komunie” dlatego, że ich autorzy potrafią wyłuszczyć z codziennej szarości jej folderowe piękno. 

Koniec jest mało odkrywczy, ale za to wiecznie aktualny. Dopóki będziemy naśladować wystawy sklepowe bez zrozumienia, że moda to sztuka, w której tworzenie należy włożyć kawałek siebie, zawsze będziemy mieć wrażenie, że brakuje nam stylu z ulic Londynu, Paryża czy Mediolanu. Dlatego bądźmy jak twórcy okładki Vogue’a – spróbujmy być sobą. Pokażmy smogową tęczę, krzywy Pałac Kultury (bo dlaczego wszystko na zdjęciu musi być proste – przecież w życiu nie jest), czarne stroje, inspiracje przeszłością. Pewnie dużo czasu jeszcze minie, zanim większość Polek i Polaków się na to odważy. Jednak jeśli kiedykolwiek tak by się stało, nie byłabym zdziwiona, że styl Polek i Polaków zostałby uznany za – choć nie przepadam za tym słowem – ikoniczny. To marzenie czy realna możliwość?

Instagram/ Oliwiapakosz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Autor: Kasia Jastrzębska

Exit mobile version