Artykuł “Muzyka była moim planem B” – wywiad z Karin Ann pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>
Ma zaledwie 21 lat, a już odnosi międzynarodowe sukcesy. Co ciekawe to muzyka była tak naprawdę jej planem B. Gdyby nie kontuzja, być może nie stała by dziś na scenie. Niedawno grała w Warszawie koncert z Paris Palomą, a w maju przyszłego roku znowu zobaczymy ją na scenie Klubu Niebo. Karin Ann opowiada o doświadczeniach z dorastaniem jako osoba biseksualna oraz – dlaczego odrobina dramy jest w życiu niezbędna.
Niedawno koncertowałaś w Polsce. Jak ci minął czas w Warszawie? Wiem, że niebawem znowu będziemy mogli Cię zobaczyć
Karin Ann: Nie miałam za dużo czasu, żeby spędzić spokojny czas w Warszawie. Przyjechałam wieczorem prosto na występ. Koncert był naprawdę niesamowity. Fantastyczna publiczność, dla której wrócę do Polski w maju z dłuższym repertuarem. Bilety są już dostępne, więc wszystkich zapraszam już dziś Mam nadzieję, że tym razem będę miała też czas dla siebie. Lubię Warszawę i fajnie jest tu wracać.
Masz jakieś ulubione miejsce w Warszawie?
Karin Ann: Mam! To Vegan Ramen Shop. Mają tam obłędny ramen, który zawsze zamawiam, będąc w Warszawie. Jestem 100% wegetarianką i coraz częściej staram się jeść wegańsko.
Słyszałam, że planujesz przeprowadzkę. Czy będzie to twój ukochany Londyn?
Karin Ann: To prawda, że uwielbiam Londyn, ale niebawem przeprowadzam się do Los Angeles. Mam już mieszkanie. Teraz podczas pobytu w LA będę załatwiać wszystkie formalności. Do domu wrócę na Boże Narodzenie.
Odważna decyzja jak na 21-latkę. Wybrałaś USA ze względu na pracę?
Karin Ann: Tak. Uwielbiam Londyn i chcę tam w końcu zamieszkać. Jednak w obecnej chwili większy sens ma Los Angeles, przede wszystkim ze względu na ludzi, z którymi pracuję.
To chyba dobre posunięcie na zimę. Londyn nie jest najprzyjemniejszym miejscem do życia w grudniu i styczniu.
Karin Ann: Racja. Byłam tam przy okazji koncertu i znajomy zasugerował mi spędzenie lata w Londynie, a zimy w Los Angeles. Taki jest ostateczny cel. Właściwie to wolę londyńską pogodę. Nie jestem fanką upałów.
Już dziś Halloween. Lubisz przebieranki atmosferę listopadowej zabawy?
Karin Ann: Absolutnie! To moja ulubiona rzecz. I spędzam swój pierwszy Halloween w LA. Pochodzę ze Słowacji, gdzie Halloween nie jest obchodzone, ale i tak zawsze się przebierałam i robiłam makijaż. Nawet w czasie lockdownu przekonałam moje siostry i jednego z ich chłopaków do zrobienia grupowego kostiumu trzech opryszków z „Koszmaru przed Bożym Narodzeniem”. W tym roku strasznie chcę iść na Halloween Horror Nights w Universal.
Często wypowiadasz się na temat praw osób LGBTQ, co jest także jednym z wątków w twojej twórczości. Opowiesz nam o swojej drodze do odkrywania własnej tożsamości? Czy było to trudne, czy raczej potoczyło się organicznie?
Karin Ann: Dorastałam na Słowacji, więc odnalezienie mojej tożsamości nie było łatwe. Patrząc teraz wstecz, nie mogę przestać myśleć: „Kogo próbowałam oszukać?”. Z perspektywy czasu to takie oczywiste. Ale dorastając tam, czułam dużą presję, by się dostosować
i wpasować w oczekiwaną przez wszystkich formę. Sądzę, że większość osób queer od najmłodszych lat ma poczucie swojej odmienności, ale ja zaczęłam myśleć o tym na poważnie dopiero w wieku około 14-15 lat. Na szczęście miałam starszą siostrę, która należy do społeczności LGBTQ+. Zawsze była mnie wspierała, mówiąc takie rzeczy jak: „Twój przyszły chłopak lub dziewczyna” od kiedy byłam mała. Dlatego, gdy po raz pierwszy rozmawiałam z nią o tym, że być może podobają mi się zarówno dziewczyny, jak i chłopcy, nie robiła z tego wielkiego halo. Teraz obie przeprowadziłyśmy podobne rozmowy z naszym młodszym rodzeństwem. To była długa podróż, do bycia tym, kim jestem dziś. Ale zdobyłam swoje doświadczenia i miałam coś, co można nazwać bardzo homoerotycznymi przyjaźniami.
Twoja piosenka „stranger with my face” w pewnym sensie oddaje ideę stapiania się z kimś, gdy oboje jesteście tej samej tożsamości płciowej.
Karin Ann: Myślę, że ta piosenka odzwierciedla ten aspekt mojej osobowości, bo mam tendencję do stawania się lustrzanym odbiciem ludzi, z którymi jestem, czy to w kontekście romantycznym, czy przyjacielskim. Ostatnio wyszedł kolejny singiel „my favorite star”, a video jest kontynuacją historii właśnie ze „stranger with my face”
Kreatywni ludzie lubią dodawać pikanterii życiu..
Karin Ann: Tak. I kochają dramy! Ja jestem Drama Queen
Masz tendencję do nadmiernego dramatyzowania? Czy bardziej przelotne romanse czy stały związek napędzają twoją kreatywność?
Karin Ann: Niektóre z moich najbardziej poruszających piosenek są o osobie, w której podkochiwałam się tylko przez miesiąc. Jako artystka mam tendencję do nadmiernego dramatyzowania i romantyzowania. A kiedy tego nie ma, zaczyna się moment, w którym zastanawiasz się, o czym pisać. Jest taka piosenka Sabriny Carpenter „Bad for Business”, której refren brzmi: „He’s good for my heart, but he’s bad for business”. Przesłanka jest taka, że jeśli jestem szczęśliwa i zakochana, to o czym będę pisać?
Mówisz, że muzyka była twoim Planem B. Jaki był zatem Plan A?
Karin Ann: Już jako dziecko, mając jakieś cztery lata, chciałam śpiewać i grać. Dorastałam w otoczeniu muzyki, dzięki Disney Channel
i miłości mojej mamy do musicali. Chciałam być Hannah Montana, ale wszyscy mnie do tego zniechęcali. Próbowałam więc łyżwiarstwa figurowego, tańca i różnych innych aktywności… Później skupiłam się na rysowaniu. Skończyło się na tym, że wybrałam akademię sztuk pięknych i kierunek projektowania graficznego, bo nie było wydziału kostiumografii, na czym mi zależało. Jednak poważna kontuzja ręki uniemożliwiła mi rysowanie i pokrzyżowała wszystkie moje plany. Zastanawiałam się: „Co mam teraz robić?”. Wtedy zaczęłam pisać muzykę. To zabawne, jak życie się układa. Bez tej kontuzji chyba bym nie została piosenkarką.
Jak wygląda twój proces twórczy? Jak powstają twoje piosenki?
Karin Ann: Moja pierwsza EP-ka była prawie w całości napisana na ukulele. Potem zaczęłam eksperymentować z innymi instrumentami,
w tym z gitarą i klawiszami. Przez długi czas pracowałam sama i tylko na końcu pojawiał się producent. Ostatnio robię więcej wspólnych sesji z innymi muzykami. Staram się znaleźć najlepsze podejście do pisania. Zwykle zaczynam od tekstu lub przynajmniej fragmentu, lub zdania, które zapoczątkowuje piosenkę. Eksperymentuję i pracuję nad projektem, który bardzo różni się od mojej wcześniejszej twórczości. Nawiązałam współpracę z nowymi ludźmi. Teraz mam 21 lat i moje podejście do muzyki ewoluowało, odkąd byłam 15-latką.
Z kim chciałabyś współpracować?
Karin Ann: Jest wielu artystów . Większość z nich jest bardzo skoncentrowana na narracji i tekstach, co wpisuje się w moje podejście do nowej muzyki. Na mojej liście marzeń są Phineas, Hozier, Phoebe Bridgers, Bon Iver, Birdie… Inspirują mnie też starsi artyści, tacy jak Mazzy Star i Fleetwood Mac.
Co teraz manifestujesz? Masz jakieś nowe cele, które sobie wyznaczasz?
Karin Ann: Nigdy nie byłam osobą, która zapisywała swoje zamiary; zawsze o nich myślałam i ewentualnie wspominałam o nichw wywiadach. Aktualnie skupiam się na nowym projekcie i mam nadzieję, że wyjdzie dobrze. Myślę też o oprawie wizualnej i potencjalnych współpracownikach do tego projektu. I oczywiście nie mogę się już doczekać Halloween w LA.
Artykuł “Muzyka była moim planem B” – wywiad z Karin Ann pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł „Staram się nie wpadać w żadne ramy czy schematy” – wywiad z Marleną Wolnik pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>
Marlena Wolnik, właścicielka pracowni MWArchitekci, mówi o architekturze z ogromną pasją, choć niekoniecznie w samych superlatywach. Opowiada m.in. o swojej drodze zawodowej i wizji architektury, o trudnościach, z którymi borykają się architekci w Polsce oraz o swoich dwóch projektach, które zostały nagrodzone w pierwszej edycji konkursu Saint-Gobain Glass Design Award.
Marlena Wolnik: Staram się nie wpadać w żadne ramy czy schematy, choć pewnie można znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich projektów mojej pracowni (MWArchitekci). Według mnie wyznacznikiem stylu i wartości architektury jest jej ponadczasowość – zawsze dążę do tego, aby projekt po roku czy dwóch nie był passé. Moje projekty są zróżnicowane pod względem założeń czy materiałów, natomiast ich cechą wspólną jest pomysł – na przestrzeń, funkcję, nawet na detal. Niezwykle istotny jest dla mnie kontekst – projekt musi się w niego wpisywać. Budynek można zmienić, przebudować, ale na otoczenie nie mamy większego wpływu. Musimy je szanować, co niekoniecznie oznacza powtarzanie tego, co jest dookoła.
Te założenia doskonale odzwierciedlają dwa projekty pani autorstwa, które zostały nagrodzone w pierwszej edycji konkursu Saint-Gobain Glass Design Award.
M.W.: Taki był ich zamysł. Siedziba Zagłębiowskiej Izby Gospodarczej w Dąbrowie Górniczej, dzięki pokryciu polerowaną blachą, odbija otoczenie, które ma ogromną wartość. Miasto planuje zaadaptować pofabryczne zabudowania na centrum kulturalno-biznesowe. Żeby nie konkurować z tym otoczeniem, zastosowaliśmy na elewacji polerowaną blachę, która niczym zwierciadło odbija wszystko to, co jest dookoła. Nie tylko budynki, ale też ludzi – zadaniem Izby jest zrzeszanie przedsiębiorców, integracja, współdziałanie w biznesie – odbicia są metaforą uzasadnienia istnienia tego budynku, zachęcają do interakcji.
W drugim nagrodzonym projekcie – Domu pod Lasem – zarówno życzenie inwestorów, jak i tło budynku były bezpośrednią przyczyną użycia drewna jako okładziny wewnątrz i na zewnątrz. Na prostych ścianach elewacji zostały użyte drewniane, trójwarstwowe płyty a na ścianach łukowych okorowane, modrzewiowe deski. Drewno naturalnie zszarzało i upodobniło się do pni drzew wokół, a dom wygląda jak wycięty z olbrzymiego baobabu. Szkło jest eleganckim dodatkiem, który podkreśla surowość tego drewna, jednocześnie nie zakłócając jego klimatu.
M.W.: Tak, to jeszcze bardziej podkreśla relację budynku i otoczenia. Ten dom przypomina trochę swą zasadą aparat fotograficzny, z wizjerem jako wejściem i z szerokokątnym obiektywem, który – kiedy jest się w środku – pokazuje panoramę lasu. Nawiązanie do terminologii filmowej widać również w przeszkleniach parteru – szkło jest jakby kliszą przetkaną przez budynek, pokazującą obrazy zarówno z zewnątrz do środka, ukazując poszczególne pomieszczenia, jak i ze środka na zewnątrz, skąd widzimy kadry ogrodu i lasu.
M.W.: Szkło jest obecne prawie w każdej przestrzeni, obcujemy z nim od najwcześniejszych lat życia, stało się czymś tak powszechnym i naturalnym, że praktycznie nie ma możliwości, aby stworzyć funkcjonalny i komfortowy budynek bez przeszkleń. Cenię umiejętne używanie szkła i pokazanie innych od standardowych wariantów wykorzystania atutów tego materiału – to co dzięki niemu możemy zyskać w budynku, jaką przestrzeń, efekt, wrażenie. Fascynuje mnie praca z materiałem, który jednocześnie jest i go nie ma. To trochę jak w baśni Andersena „Nowe szaty cesarza” – wmawiano mu, że ma szatę, ale tak naprawdę jej nie było. Szkło jest tą „szatą”, pozwalającą pokazać budynki w zupełnie inny sposób – wykorzystywać tę niewidoczną płaszczyznę dla ukazania przenikania wnętrza z zewnętrzem jednocześnie chroniącą nas przed różnicą temperatur. Wrażenie, widok, światło – to wszystko pozostaje niezaburzone.
M.W.: Pomagałam jednemu z moich studentów przygotować zgłoszenie na organizowany od ponad dwudziestu lat międzynarodowy konkurs Saint-Gobain Architecture Student Contest i wtedy na stronie firmy zobaczyłam informację o pierwszej edycji konkursu dla architektów. Ponieważ w moich projektach często używam produktów Saint-Gobain Glass pomyślałam, że warto je pokazać światu i jurorom. To właśnie skład jury jest zawsze jednym z podstawowych czynników, na podstawie których podejmuję decyzję o starcie – to on stanowi także o jakości konkursu. W tym przypadku gremium składało się z osób, które cenię i szanuję, które są wartościowymi architektami i ludźmi – to przesądziło o moim udziale.
Podczas wręczenia nagród w konkursie wspomniała pani, że montaż przeszkleń, to najbardziej stresujący panią moment w czasie budowy.
M.W.: Tak. W tym momencie napięcia w szkle i napięcia we mnie są ogromne, więc żeby ich nie dublować unikam przebywania na budowie w czasie jego montażu (śmiech). Moja obecność wtedy w niczym nie pomoże, a kiedy mnie nie ma, fachowcy mają jednego widza mniej. Montując wielkoformatowe tafle unosi się je na przyssawkach i wkłada w ramy, czasami więc nieodpowiedni, minimalny nawet ruch może doprowadzić do zniszczenia całej szyby.
M.W.: Absolutnie tak, zarówno w Domu pod Lasem, jak i w siedzibie Zagłębiowskiej Izby Gospodarczej przeszklenia są okularami, obiektywami na zewnątrz. Szkło świetnie współgra z polerowaną blachą – oba te materiały odbijają otoczenie w różny sposób, ale pokryta nimi bryła jest jednorodna. W tym budynku bardzo ważna było systemowość, czyli powtarzalność – prosty zabieg przesunięcia trzech modułów pozwolił uzyskać podcień wejścia, a z drugiej strony kawałek tarasu, aby z pomieszczeń biurowych można było wyjść na zewnątrz. Miałam obawy, jak ta dość odważna jak na to miejsce bryła, zostanie przyjęta. Wiadomo, że zawsze znajdą się negatywne opinie, ale w większości docierają do mnie te pozytywne – widziałam nagranie lokalnej grupy tanecznej, która na tle tego budynku nakręciła swój teledysk, ludzie robią na tle budynku selfie i nawet zdjęcia na swoje firmowe strony. To miejsce stało się też punktem orientacyjnym na mapie miasta, co mnie bardzo cieszy. Obiekt, mimo że zaprojektowany jako tymczasowy, może zadomowi się na dobre? (śmiech).
M.W.: To są właśnie te „smaczki” projektowania – nigdy do końca nie wiemy, jak budynek będzie się „zachowywał”. Jak wejdzie w relacje nie tylko z otoczeniem, ale także z czasem, nieprzewidzianymi wcześniej sytuacjami. W jednym z projektów mojego biura – Centrum Aktywności Lokalnej w Rybniku – powstała wiata, która miała pełnić tylko funkcje dodatkowe dla całego kompleksu. Jednak w czasie pandemii, kiedy wprowadzono ograniczenia dotyczące przebywania w zamkniętych pomieszczeniach, dystansu itp., to właśnie wiata przejęła główną funkcję – tam spotykały się dzieciaki, zamawiały pizzę, spędzały razem czas. Było to dla mnie bardzo miłe odkrycie, że budynek dostosował się do czasów, które nas spotkały i niewyobrażalnych wcześniej sytuacji. To według mnie dowodzi, że obiekt został dobrze zaprojektowany. Zawsze najbardziej cieszy mnie, gdy użytkownicy – zarówno domów prywatnych, jak i obiektów publicznych – po prostu lubią te budynki i dobrze się w nich czują.
Projekty, o których rozmawiamy, zdobyły liczne nagrody. Czy często wysyła pani zgłoszenia na konkursy?
M.W.: Są dwa rodzaje konkursów – na realizacje, gdzie zgłaszamy istniejące, wybudowane już obiekty i na projekt. Udział w konkursie to inwestycja finansowa i czasowa, która nigdy nie wiadomo, czy się zwróci, więc przede wszystkim nie zawsze można sobie na to pozwolić. Pomimo tego jest to jednak bardzo wartościowe doświadczenie ponieważ nawet jeśli się nie wygra – można się wiele nauczyć, zobaczyć, jak inni uczestnicy rozwiązali dany problem i odpowiedzieli na założenia konkursu.
Jako sędzia konkursowy Stowarzyszenia Architektów Polskich ma pani okazję również oceniać prace innych architektów.
M.W.: Lubię sędziować konkursy. Sędzia nie tylko ocenia, ale przede wszystkim musi poznać wszystkie projekty, sprawdzić, czy odpowiedziały na zadany problem zgodnie z regulaminem, przepisami, normami. Poznanie wielowariantowości rozwiązań danego tematu jest bardzo cenną nauką dla oceniających, ale także dla zamawiającego, który dzięki temu ma możliwość spojrzenia na zadany problem w zupełnie inny sposób.
Jestem członkiem zarządu Katowickiego Oddziału SARP, który organizuje wiele konkursów. Zawsze cieszy mnie, kiedy uda się nam przekonać władze miasta do konkursu w miejsce przetargu, w którym niestety najważniejszym kryterium wyboru jest cena, więc zwycięża najtańszy projekt. Kiedy przedstawiciele władz miasta przechodzą z nami cały proces konkursowy, odkrywają wartość takiego sposobu wybierania prac twórczych.
Opowiada pani o architekturze z prawdziwą pasją – czy architektura fascynuje panią od zawsze i dlatego zdecydowała się pani wybrać ten zawód?
M.W.: Architekturę zawsze chciała studiować moja mama, niestety z różnych przyczyn jej się to nie udało. Ja o tym kierunku zaczęłam myśleć dopiero rok przed maturą. Zaczęłam chodzić na zajęcia z rysunku, będąc przekonaną, że się nie dostanę, bo ćwicząc tak krótko wydawało mi się, że nie rysuję zbyt dobrze. Po egzaminach okazało się jednak, że się dostałam i to na pierwszym miejscu! To był dla mnie pierwszy sygnał dobrej decyzji. Co prawda niewiele brakowało, żebym zrezygnowała po pierwszym roku, bo zrobiłam projekt w dokładniejszej skali, niż chciał szef katedry i musiałam go poprawiać. Ale później weszłam w grupę ludzi, która brała udział w konkursach – co w tamtych czasach nie było zbyt popularne – i to niejednokrotnie z sukcesem. To także było dla mnie kolejnym potwierdzeniem, że wybrałam dobry kierunek. Zafascynowała mnie możliwość kreowania rzeczywistości, przestrzeni.
Nie zapomnę uczucia przy okazji swojego pierwszego projektu „do realizacji” – jeszcze w trakcie studiów – kiedy weszłam do sklepu sportowego, którego wnętrze projektowałam. Zobaczyłam panów wieszających na ścianach elementy narysowane przeze mnie w projekcie i pomyślałam, że coś z tych kartek właśnie się zmaterializowało, że rysunek stał się ciałem! (śmiech)
Później wraz z Robertem Koniecznym założyliśmy pracownię KWK Promes, którą czynnie współtworzyłam do 2005 roku. Robiliśmy ambitne projekty, startowaliśmy w wielu konkursach. Potem na trzy lata wyjechałam do Irlandii, gdzie pracowałam w kilku biurach projektowych, a po powrocie do Polski założyłam własną pracownię.
M.W.: Różnica jest ogromna, zwłaszcza jeśli chodzi o szacunek – w Irlandii architekt, to zawód zaufania publicznego, tak jak lekarz i prawnik. Kiedy podczas rozmowy o wynajmie mieszkania jego właściciel dowiedział się, że jestem architektem, uznał, że umowa nie jest potrzebna. Przez trzy lata i dwa miesiące mojego pobytu przychodził do mnie w wyznaczonym dniu miesiąca, pobierał opłatę, zapisywał w notesie i to był nasz kontakt. Tam uściśnięcie ręki jest niezwykle ważne, to zupełnie inna mentalność. Szacunek do architektów wynika również z tego, że w Irlandii to architekt dysponuje budżetem otrzymanym od inwestora. To on dzieli, decyduje i zarządza. Minimalna cena za projekt jest też odgórnie ustalona – jest to konkretny procent od wartości inwestycji. Podobnie jest Niemczech i w Austrii, gdzie swego czasu pojawiły się zastrzeżenia, że to prowadzi do monopolizacji cen.
W Austrii się z tego wycofano. Efekt był taki, że w bardzo krótkim czasie odnotowaną tam wzmożoną ilość zgłoszeń z budów do firm ubezpieczeniowych z powodu błędów na budowie. Ceny dokumentacji spadły, ale tańszy projekt, to projekt, na który można poświęcić adekwatnie mniej czasu, czyli automatycznie jest mniej dopracowany, a za tym idzie gorsze wykonawstwo, które prowadzi do usterek. Nie jestem pewna, ale chyba się z tej decyzji wycofano i znowu powrócono do odgórnie ustalonej minimalnej ceny za dokumentację, która gwarantuje solidne opracowanie projektu – podstawy całego procesu budowlanego.
A jak to wygląda w Polsce? Czy mamy odgórne wytyczne w kwestii budżetów i wartości projektów?
M.W.: Nie, u nas są przetargi i wygrywa projekt, który ma najniższą cenę. W Niemczech jest to dobrze rozwiązane – z przetargu automatycznie odpadają najtańsza i najdroższa oferta – to powoduje, że nikt nie zaniża, ani nie zawyża cen. Te środkowe oferty są do siebie bardzo zbliżone. Nie wiem z czego wynika problem z wprowadzeniem tak prostego przecież zapisu w Polsce. Chyba mentalnie jeszcze z czasów PRL-u jesteśmy przyzwyczajeni do usterek – nieważne ile ich jest, ważne, że ktoś coś zrobi taniej.
Skoro rozmawiamy o problemach, proszę mi powiedzieć, czy kobietom jest trudniej pracować w zawodzie architekta niż mężczyznom?
M.W.: Kiedy jestem na budowie, jestem po prostu architektem, to że jestem kobietą nie ma w tym momencie dla mnie znaczenia. Ale zdarza się, że mężczyźni, których na budowie jest zdecydowana większość, mają problem z tym, że to kobieta mówi im, co mają zrobić. Jeśli nie rzutuje to na całą współpracę, nie zawracam sobie tym głowy.
Na przestrzeni lat proporcje płci wśród studentów architektury zmieniły się o 180 stopni. Kiedyś ten zawód wybierali głównie mężczyźni, kiedy ja studiowałam – było pół na pół. Dziś sama wykładam i widzę, że zdecydowaną większość stanowią kobiety. Zastanawialiśmy się z czego to wynika – czy to kobiety uwierzyły, że w architekturze mogą zrealizować swoje plany zawodowe, czy mężczyźni doszli do wniosku, że to nie zawód dla nich i poszli np. w stronę informatyki? Nie wiem. W każdym razie zmiana, jeśli chodzi o proporcje kobiet i mężczyzn na studiach architektonicznych, jest astronomiczna. Nawet jeśli połowa absolwentek zrezygnuje z wykonywania zawodu i tak kobiet będzie w nim więcej. Już teraz widać to nawet na poziomie medialnym – w debatach eksperckich, prasie, telewizji. Prędzej czy później na budowach też będzie ich coraz więcej. I to jest super, bo w końcu stanie się naturalne, że nie płeć ma znaczenie, tylko wiedza, doświadczenie, umiejętności, kompetencje.
Mimo że związałam życie zawodowe z architekturą, kiedy ktoś pyta mnie, a zwłaszcza dziewczyny, czy iść na architekturę – odradzam. To jest bardzo trudny zawód. Nasze zadania są wielopłaszczyznowe – od np. socjologii i specyfiki zachowań ludzkich poprzez abstrakcyjne myślenie tworzenia przestrzeni, funkcji do znajomości prawa, przepisów i norm a także stricte technicznych tematów np. konstrukcji czy materiałoznawstwa. Poza tym przekonywanie urzędników do swojej racji, przekonywanie klienta, „walka” z wykonawcami. Aby zobaczyć efekt, musimy „przepuścić” nasz projekt przez wiele etapów i rąk. To jest bardzo trudne. Ubolewamy nad tym, że zawód architekta został u nas zdewaluowany przez ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, jak jest ważny, jak przestrzeń jest niszczona przez brak odpowiednich ustaw. Winston Churchill powiedział, że my tworzymy architekturę, a architektura nas kształtuje. Nie bez przyczyny jedne osiedla są kryminogenne, a w innych ludziom żyje się dobrze.
Chcąc nie chcąc, cały czas mamy kontakt z architekturą. Mieszkamy w domach, załatwiamy sprawy w urzędach, jeździmy ulicami, przy których stoją budynki. Ciągle na nas oddziałuje. Czytałam badania o tym, jaki wpływ w szpitalach ma np. wielkość przeszkleń na rekonwalescencję pacjentów. Im większe przeszklenia, większy kontakt z zielenią, widokiem na naturę, tym szybciej ludzie zdrowieją. Koszt zwiększenia okien o kilkanaście czy kilkadziesiąt procent jest nieporównywalnie mniejszy niż zysk, jaki ma państwo w związku z tym, że ktoś jest krócej w szpitalu i szybciej wraca do zdrowia i pracy. Wybierając projekt nie powinno się patrzeć wyłącznie na cenę samej realizacji, ale analizować zyski i straty, jego oddziaływanie w perspektywie 10, 20 czy 50 lat.
M.W.: Mam przyjemność po raz kolejny współpracować z Marcinem Jojko i Bartłomiejem Nawrockim z pracowni Jojko + Nawrocki Architekci – współautorami nagrodzonego w konkursie Saint-Gobain Glass Design Award projektu Domu pod Lasem. Możliwość pracy z nimi jest dla mnie szalenie ważna i cenna, bo darzę ich wyjątkowym szacunkiem i uznaniem. Obecnie pracujemy nad dużym projektem, mogę tylko uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, że jest to obiekt sportowy. Poza tym kończę kilka projektów, m.in. przebudowę kamienicy i dom, w którym zastosowałam dość odważne rozwiązania ze szkłem.
M.W.: Na trzecim roku studiów dostaliśmy do zaprojektowania budynek mieszkalny. Mieliśmy do wyboru jeden z czterech typów budynków wielorodzinnych, czyli klatkowiec, punktowiec, galeriowiec lub korytarzowiec. Wszyscy rzucili się na najbardziej popularne tematy, a ja czekałam, co zostanie. Wtedy prowadzący zajęcia, mój mentor, prof. Henryk Zubel, widząc to powiedział, że nie tyle ważny jest temat, ale to, jak się go rozwiąże. Zgadzam się z tym. Stawiam więc na dobre rozwiązania niezależnie od tematu i rodzaju projektu, nad którym pracujemy. Najbardziej marzę o tym, aby cały proces projektowy i budowlany został usprawniony, żeby relacje między inwestorem, architektem, urzędnikiem i wykonawcą były lepsze, nastawione na współdziałanie, a nie na walkę. Żebyśmy nie patrzyli na siebie jak na przeciwników na ringu, tylko zespół, który dąży do tego samego celu – jak najlepszego efektu.
Więcej o pracowni MWArchitekci: https://mwarchitekci.pl/
Artykuł „Staram się nie wpadać w żadne ramy czy schematy” – wywiad z Marleną Wolnik pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Jak powstaje marka modowa? Wywiad z Sylwią i Ewą, założycielkami polskiej firmy Kulik pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Dla niektórych posiadanie własnej firmy jest marzeniem. Jednak tylko te najodważniejsze z nas decydują się podjąć to wyzwanie i zawalczyć o jego spełnienie. Tak było w przypadku Sylwii i Ewy Jeżewskiej, założycielek polskiej firmy Kulik. Wspólnymi siłami stworzyły markę specjalizującą się w tworzeniu torebek i akcesoriów o ponadczasowym stylu.
Powstała w 2016 roku firma szturmem zdobyła serca klientek, nie tylko w Polsce, ale także poza jej granicami. O tym jak wygląda proces tworzenia nie tylko marki, ale również projektów opowiedziały mi same twórczynie. Poniżej dostępny jest cały wywiad:
Ewa: Takich momentów ważnych, przełomowych mamy naprawdę wiele, szczególnie że Kulik na rynku jest już od 2016 roku. Dla mnie sam fakt rozpoczęcia naszej działalności jest przełomem, bo to pozwoliło zarówno mi jak i Sylwii stać się niezależnymi kobietami, które realizują swoje marzenia zawodowe i mają w tym pełną niezależność, a to było i jest do dziś dla nas bezcenne.
Sylwia: Momenty, które natomiast były ważne z punktu widzenia rozwoju marki, to na pewno wtedy, kiedy nasze produkty zaczęły kupować Klientki z różnych stron świata — od Stanów Zjednoczonych po kraje azjatyckie. To naprawdę wyjątkowe uczucie, kiedy tworzysz projekty wzbudzające zainteresowanie w innej kulturze, gdzie często trendy modowe i styl są zupełne inne. Uwielbiamy też moment, w którym rozpoczęłyśmy współpracę z nowojorskim butikiem, który mieścił się w artystycznej dzielnicy Soho. To dzięki też tej współpracy nasze torebki pojawiły się na New York Fashion Week.
Ewa: Z wykształcenia jestem architektem wnętrz. Stąd fascynują mnie nowoczesne obiekty architektoniczne, niestandardowe kształty i konstrukcje. Pomysły na nowe kolekcje rodzą się więc z obserwacji otoczenia, a także twórczości moich ulubionych artystów. Cenię prace modernistycznego architekta i projektanta Franka Lloyda Wrighta. Jest mi bliska twórczość Fridy Kahlo, która łączy styl surrealistyczny z folklorystycznym. W efekcie tego projekty, które powstają, określamy jako małe dzieła sztuki na ramię.
Sylwia: Wszystkie kolekcje powstają z połączenia mody, funkcjonalnością i najlepszej jakości wykonania. Bazujemy na flagowych projektach, a nowości są ich udoskonaloną kontynuacją. Rozmawiamy również dużo z naszymi klientami. Słuchamy ich potrzeb i staramy się wychodzić im naprzeciw.
Ewa: Absolutnie wszystkie! Każdy model jest unikatowy, ma swój charakter i fason, dzięki czemu dopasowuje się do swojej użytkowniczki. Nasze torebki łączy jeden wspólny mianownik w postaci minimalistycznej formy, którą można dowolnie urozmaicać za pomocą wyrazistych dodatków. Dajemy naszym klientkom możliwość personalizacji, aby każda mogła odnaleźć cząstkę siebie w wybranym modelu.
Sylwia: Zdecydowanie zgadzam się z Ewą. Podchodzimy bardzo skrupulatnie do całego procesu twórczego, zaczynając od wyboru odpowiedniego materiału, współpracując z włoską manufakturą, która ma ponad stuletnią tradycję, a przy tym słynie ze zrównoważonych rozwiązań. Projekty powstają całkowicie ręcznie w niewielkiej, lokalnej pracowni rzemieślniczej pod Łodzią. Każdy model zawsze jest przez nas noszony, sprawdzany w różnych sytuacjach. Ciężko jest zatem wybrać ulubieńca. Ogromnym sentymentem darzę natomiast Modern, ponieważ była jednym z naszych pierwszych bestsellerów.
Ewa: Polki są bardzo wymagające. Cenią nie tylko piękny design, ale i funkcjonalność. To moda ma nadążać za ich tempem życia, a nie na odwrót. Cechują się dokładnie takimi wartościami, jakimi my kierujemy się, tworząc Kulik.
Sylwia: Liczy się również zrównoważony rozwój. Życie w zgodzie z poszanowaniem natury przekształciło się z mody na sprawę priorytetową. W Polsce ta świadomość ciągle rośnie, klienci interesują się pochodzeniem materiałów, sposobem ich obróbki, a także zwracają uwagę na sposób zapakowania przesyłki. Plastik jest mocno passe. Istotna jest również jakość wykonania. Dlatego zawsze mnie cieszą informacje zwrotne od klientek, które wskazują nam, że Kulik dla nich to wybór na lata.
Ewa: Na pewno wzrosła wartość produktów, tworzonych lokalnie przez doświadczonych kaletników. Polacy coraz częściej wolą wspierać swoich rodaków w prowadzeniu lokalnych przedsiębiorstw niż dokładać cegiełkę do masowej produkcji dużych koncernów.
Inną sprawą jest natomiast szalejąca inflacja i wzrost cen. To również mocno wpłynęło na naszą branżę. Na przestrzeni lat ceny naszych produktów musiały się zmienić.
Sylwia: Myślę, że polscy konsumenci przekładają jakość nad ilość, kierując się ideą, że torebka powinna być na lata, a nie tylko na lato. Zdecydowanie lepszym wyborem pod kątem ekologicznym jest zakup jednego produktu wysokiej jakości niż kilku, które za chwilę zaczną się niszczyć i rozwalać.
Ewa: Śmieje się, że o marzeniach trzeba mówić głośno. Wszystko, o czym opowiadamy, znajduję swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Idealnym na to przykładem jest, chociażby obecność naszych torebek w butiku usytuowanym w prestiżowej dzielnicy SoHo w Nowym Jorku. Chcemy inspirować kobiety na całym świecie do tego, aby nie bały się wyrażać swojego charakteru i pokazały, co im w duszy gra. Dążymy do tego, aby Kulik stał się synonimem wolności wyboru i niebywałej odwagi.
Sylwia: Rozpoczęłyśmy też pracę nad kolejną kolekcją, w której na nasze klientki czeka dużo nowości. Planujemy również rozszerzyć nasz asortyment o kolejne produkty. Jesteśmy również w trakcie rozmów z inną polską bardzo znaną marką, z którą przygotowujemy ciekawą kampanię, choć jej premiera to najpewniej początek 2024 roku. Przyznam, że nie możemy się doczekać reakcji naszych klientek na te działania!
Artykuł Jak powstaje marka modowa? Wywiad z Sylwią i Ewą, założycielkami polskiej firmy Kulik pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Wachlarz wrażeń – wyśmienite smaki w niezwykłej scenerii. Rozmowa z Konradem Kowalskim, szefem kuchni restauracji Opasły Tom pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Materiał reklamowy
Opasły Tom to jedna z kilku restauracji należących do Agnieszki i Marcina Kręglickich – rodzeństwa, które od ponad trzydziestu lat z sukcesami działa w warszawskiej branży gastronomicznej. Restauracja znajduje się w bliskim sąsiedztwie gmachu Teatru Wielkiego i Opery Narodowej. Z myślą o gościach odwiedzających Opasły Tom przed spektaklami, powstało specjalne menu złożone z doskonałych dań, na które nie trzeba długo czekać. O tym, co w nim znajdziemy oraz o procesie tworzenia potraw i komponowania smaków opowiada szef kuchni Konrad Kowalski.
Nazwa Opasły Tom nawiązuje do pierwszej lokalizacji restauracji – początkowo mieściła się w księgarni Państwowego Instytutu Wydawniczego przy ul. Foksal. Już wtedy restauracja słynęła z doskonałej kuchni, której dowodziła Agata Wojda. Pięć lat temu Opasły Tom przeniósł się do odbudowanej po II wojnie światowej kamienicy przy ul. Wierzbowej 9. To miejsce z historią – w latach 20. XX wieku działał tu kombinat kulinarny Oaza – łączący kabaret, dansing, kawiarnię, cukiernię i elegancką restaurację, chętnie odwiedzany przez artystów, polityków i przedstawicieli świata biznesu. Lokal zachwycał wystrojem autorstwa prof. Wincentego Drabika, wybitnego scenografa, malarza i wykładowcy akademickiego, który zaprojektował ponad 300 scenografii dla różnych teatrów. Ściany i sufity Oazy były ozdobione kolorowymi, wzorzystymi malowidłami, wnętrza oświetlały bogate, kryształowe żyrandole. Było to jedno z najbardziej eleganckich miejsc w przedwojennej Warszawie. Dziś – sto lat później, mieszczący się tu Opasły Tomu również zachwyca wystrojem – prestiżowy magazyn Wallpaper* w 2020 roku umieścił go na liście pięciu najpiękniejszych restauracji na świecie. Za projekt odpowiadała pracownia BUCK.STUDIO. Restauracja mieści się na dwóch poziomach, są tu różnej wielkości sale ze stolikami dla gości, bar z czytelnią, winoteka oraz częściowo otwarta kuchnia. Faliste okładziny ścian są wykonane z blachy pokrytej aksamitem w kolorze szałwiowej zieleni. To nie tylko dekoracja, lecz także element gwarantujący doskonałą akustykę. Na ich tle świetnie się prezentują drewniane komody i kredensy wykończone nawiązującą do stylu art déco czeczotą oraz stoliki z blatami z różowego marmuru i miodowe, drewniane krzesła. Ciekawym akcentem są lampy z ręcznie robionymi, szklanymi kloszami w różnych kształtach. Zarówno wystrój, jak i oryginalne, smaczne potrawy sprawiły, że w ubiegłym roku Opasły Tom zdobył kolejne prestiżowe wyróżnienie i znalazł się na liście odkryć gastronomicznych 50 Best Discovery. Wyśmienita kuchnia to znak rozpoznawczy wszystkich restauracji w portfolio grupy Kręgliccy Restauracje & Catering, do której należy także Forteca, przestrzeń przeznaczona na rozmaite imprezy, w której co tydzień w środę odbywa się targ. Właściciele ekologicznych, certyfikowanych gospodarstw sprzedają tutaj świeże, świetne jakościowo i smaczne wyroby, z których przygotowywane są także potrawy w restauracjach Agnieszki i Marcina Kręglickich.
W Opasłym Tomie funkcjonują rezydentury – restauracja zaprasza do współpracy najlepszych szefów kuchni z Polski. Obecnie, od niemal półtora roku szefem kuchni jest Konrad Kowalski, który doświadczenie zdobywał m.in. w Anglii. Dania, które tworzy, to małe dzieła sztuki, atrakcyjnie skomponowane zarówno pod względem smaku, jak i estetyki. Cieszą podniebienie i oko. Restauracja serwuje menu degustacyjne, menu a la carte oraz nowe, specjalne menu teatralne – o procesie ich powstawania oraz o swojej pracy i pasji mówi szef kuchni, Konrad Kowalski.
Zofia Malicka: Pracę w branży gastronomicznej zacząłeś kilkanaście lat temu w Anglii, do której wyjechałeś po studiach niezwiązanych z kulinariami. Ponad rok temu objąłeś stanowisko szefa kuchni – rezydenta w Opasłym Tomie. Jak wyglądała Twoja droga zawodowa?
Konrad Kowalski: Zawsze chciałem gotować, mówiłem, że będę kucharzem – jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak można zostać szefem kuchni. Jako młody chłopak nie byłem zbyt grzeczny, miałem ognisty temperament, trudno mi było obrać jedną drogę i się na niej skupić. Zajmowałem się wieloma rzeczami, ale zawsze z tyłu głowy miałem świadomość, że prędzej czy później trafię do branży gastronomicznej, bo po prostu tego chciałem. Fascynacja zaczęła się od oglądania pierwszych edycji amerykańskiego programu Hell’s Kitchen, którego gwiazdą był Gordon Ramsay – wtedy jeszcze chodziło o gotowanie, a nie o show. Skończyłem szkołę średnia i studia z zupełnie innej dziedziny i wyjechałem do Anglii. Mieszkałem tam z żoną, oboje pracowaliśmy, było dobrze i spokojnie. Kiedy okazało się, że moja żona jest w ciąży, odbyłem ze sobą poważną rozmowę – uznałem, że skoro będziemy mieli dziecko, muszę obrać konkretną drogę, aby zbudować fundament, ustatkować się. To był główny bodziec, dzięki któremu znalazłem swoją pierwszą pracę w restauracji. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Po dwóch tygodniach byłem bez pamięci zakochany w tym, co robię i żałowałem, że tak późno zacząłem. W Wielkiej Brytanii gastronomia odgrywa ważniejszą rolę w życiu społecznym, łatwiej niż w Polsce znaleźć pracę we właściwym miejscu, w dobrej restauracji, która uczy dobrych nawyków.
Z.M.: Jako szef kuchni tworzysz autorskie menu. Czym się inspirujesz podczas kreowania nowych potraw?
K.K.: Pomysły czerpię zewsząd, ale – nie będę ukrywał – fundamentem jest to, co najbardziej lubię i na tym buduję całą resztę. Szef kuchni pewnej niewielkiej restauracji w Walii powiedział wprost, że gotujemy potrawy, które sami lubimy jeść i staramy się przedstawić je w taki sposób, żeby smakowały też szerszej publice. Zadowolenie gości restauracji jest najlepszym potwierdzeniem talentu szefa kuchni.
Z.M.: W takim razie muszę zapytać, co najbardziej lubisz jeść?
K.K.: Uwielbiam i mógłbym zjeść każdą ilość wszystkiego, co jest słodkie – czekoladę, wszelkiego rodzaju kremy, desery… Oczywiście dla gości restauracji przygotowuję je również w wersji kwaśnej, ponieważ nie każdy musi lubić cukier tak, jak ja. Lubię ryby, zarówno jeśli chodzi o ich jedzenie, jak i przygotowanie. W porównaniu z mięsem, które ma bardzo określony i wyraźny smak, do którego trzeba dopasować pozostałe składniki, ryby są jak puste płótno – dają większe pole do popisu, nie ograniczają tak bardzo. Lubię puszczać wodze fantazji i czuć wolność w tworzeniu kompozycji smakowych.
Z.M.: Opasły Tom w 2020 roku został uznany przez magazyn Wallpaper* za jedną z pięciu najpiękniejszych restauracji na świecie. W zeszłym roku trafił na listę 50 Best Discovery. Czy piękne wnętrza, historia miejsca, prestiżowa lokalizacja i atmosfera również są dla Ciebie inspiracją?
K.K.: Zdecydowanie tak! Goście przychodzą do Opasłego Tomu po wachlarz wrażeń estetycznych, na który składają się zarówno wyjątkowe dania, jak i sceneria, w której są serwowane – i za tę jakość chcą zapłacić. Nie oszukujmy się, mięso jelenia czy łosoś Loch Duart, który trafia do nas bezpośrednio ze Szkocji, nie są w zasięgu każdego – takie są warunki ekonomiczne. Całość ma być spójna – podawane potrawy muszą pasować do atmosfery, jaką tworzą lokalizacja i przepiękne, eleganckie wnętrza. Moje menu nawiązuje do historii miejsca, jest kosmopolityczne – mimo że dominuje kuchnia polska, nie brakuje wpływów z całego świata. Tak samo było sto lat temu w Oazie – jej właściciel, Antoni Stępkowski, zajmował się importem dóbr luksusowych zza granicy, sprowadzał m.in. ostrygi. W tym miejscu na mapie Warszawy od stu lat była, jest i będzie – miejmy nadzieję, że przez kolejne sto lat – świetna restauracja. Staram się kontynuować tradycję.
Z.M.: Jak wygląda proces tworzenia dania? Kreujesz zarówno połączenie smaków, jak i sposób, w jaki dana potrawa ma być podana?
K.K.: Kiedy zaczynam projektować nowe danie, rysuję je na kartce papieru. Zaczynam od okręgu, czyli talerza, następnie robię szkic konturów, figur geometrycznych, a dopiero potem dopasowuję do tego składniki. Proces tworzenia i układania jest skomplikowany, często się zmienia – podczas kreowania menu, nad którym teraz pracuję, wybrałem nieco inną, dłuższą drogę. Wydaje mi się, że efekt też będzie ciekawszy.
Z.M.: Czy odpowiednie ułożenie składników na talerzu narzuca kolejność nabierania na widelec poszczególnych porcji potrawy i wpływa na jej finalny smak?
K.K.: Jak najbardziej! Dla przykładu – jeśli pierwszy kęs jest tłusty, osadza się w jamie ustnej, to aby przełamać tę strukturę i uczucie, pozbyć się tłustego osadu z języka i podniebienia, potrzebujemy czegoś kwaśnego. W nowoczesnej kuchni każdy składnik jest indywidualny i to, obok czego się znajduje na talerzu, sugeruje kolejność jedzenia. Takie teraz panują trendy i ja również w ten sposób komponuję potrawy.
Z.M.: W Opasłym Tomie niebawem pojawi się nowe, wiosenne menu oraz specjalne menu kierowane przede wszystkim do osób, które odwiedzają restaurację przed wizytą w Teatrze Wielkim i Operze Narodowej, zależy im więc na krótkim czasie oczekiwania. Czy możesz zdradzić, co znajdzie się w tych kartach?
K.K.: Jak zawsze – ciekawe smaki. Lubię nieoczywiste połączenia, które ze sobą współgrają i wzajemnie się dopełniają. Na pewno będzie klasyczny łosoś, nie zabraknie uwielbianej przez Polaków przystawki, czyli tatara, a także potraw wegetariańskich. Ponieważ jest wiosna, w menu pojawią się nowalijki i świeże warzywa prosto z Rolniczego Targu w Fortecy, również należącego do Agnieszki i Marcina Kręglickich, gdzie rolnicy, przetwórcy i producenci oferują wybór najwyższej jakości sezonowych, lokalnych produktów. Pochodzenie składników, sposób uprawy czy certyfikaty potwierdzające jakość poszczególnych składników są dla mnie niezwykle ważne, zarówno gdy wybieram produkty dla siebie i mojej rodziny, jak i dla gości restauracji. Wychodzę z założenia, że to, co jem, musi być dobre. Nie lubię zapychać się pożywieniem o niskiej jakości – wolę wcale nie jeść!
Artykuł Wachlarz wrażeń – wyśmienite smaki w niezwykłej scenerii. Rozmowa z Konradem Kowalskim, szefem kuchni restauracji Opasły Tom pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Własna marka odzieżowa jako kobiecy pomysł na biznes – opowiada Anna Zając pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Coraz więcej kobiet decyduje się na otwarcie własnego biznesu. Mimo ciężkich czasów dla małych przedsiębiorców, Polki z powodzeniem prowadzą restauracje, cukiernie, firmy kosmetyczne czy odzieżowe. Jedną z takich kobiet jest Anna Zając, właścicielka marki Roselle, która opowiedziała nam, co jest istotne podczas tworzenia własnego brandu.
Roselle to marka odzieżowa, która powstała z myślą o kobietach i ich potrzebach. Jak podkreśla założycielka firmy, Anna Zając, od początku przyświecało jej jedno: chęć, aby kobieta nosząca ubrania Roselle mogła każdego dnia czuć się wyjątkowo. – Cenię ponadczasowy styl, a także ubrania, które można wykorzystać na wiele różnych sposobów. Przez 10 lat prowadzenia modowego bloga spotkałam wiele inspirujących kobiet, a działalność w sieci nauczyła mnie otwartości i pozwoliła mi poznać potrzeby moich odbiorczyń. Codzienny kontakt z czytelniczkami to mój wiatr w żagle do działania – mówi Anna Zając, podkreślając, że Roselle dedykuje kobietom, które kochają Życie.
Od 10 lat Ania prowadzi bloga fashionable.com.pl, do którego założenia mocno namawiał ją mąż. Jakub wspiera Anię nie tylko w blogowaniu, ale także w biznesie – wspólnie wymyślili i współorganizują największy w Polsce festiwal dla twórców internetowych See Bloggers – jednak jeśli chodzi o Roselle to Ania jest sercem i duszą tego projektu. Inspiracje znalazła przede wszystkim w zagranicznych wyjazdach do Francji oraz ukochanych Włoszech, które ceni m.in. właśnie za modę. Jak widać, w przypadku Ani praca to też pasja. Czy to także klucz do sukcesu? – Według mnie tak – odbiorcy widzą, gdy coś jest tworzone z prawdziwym zaangażowaniem i miłością. Poza tym, nie kochając tego, co robię z pewnością nie byłabym w stanie poświęcać się temu w całości. To przełożyłoby się zaś negatywnie na jakość tego, co tworzę – mówi.
Grunt to autentyczność
Zapytana o rzeczy, które są niezbędne do prowadzenia własnego biznesu z sukcesem, Anna Zając odpowiada, że najważniejsza jest autentyczność. – Wiem, że to często powtarzany frazes, ale naprawdę tak jest – najważniejszy jest pomysł i szczerość wobec swoich odbiorców. Gorąco zachęcam do robienia czegoś całkowicie swojego, bez kopiowania innych i patrzenia, że tej osobie udało się to czy tamto. Nie róbmy tego samego, tylko dlatego, że ktoś z tego powodu ma rzesze fanów i polubień. Pomyślmy, co my chcemy przekazać światu i róbmy to odpowiedzialnie – radzi Anna Zając.
_____
Treść: materiał prasowy
Artykuł Własna marka odzieżowa jako kobiecy pomysł na biznes – opowiada Anna Zając pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Projektuję to, co chciałabym sama nosić. A mój styl jest właśnie kombinacją luzu i elegancji – wywiad z Karoliną Naji pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Karolina Naji nie tylko projektuje piękne i uniwersalne ubrania, ma także ciekawy styl, który przyciąga oczy tysięcy oberwujących na Instagramie, gdzie śledzi ją prawie 36 000 osób. Stylistyka, jaką wybrała projektantka -influencerka to połączenie klasyki, elegancji i wygody. Każda kolejna kampania promująca nową kolekcję Karoliny zdumiewa niesamolitym klimatem i estetyką. Bez wątpienia to inspirująca postać, którą miałam okazję bliżej poznać, dzięki rozmowie o projektowaniu, stylizacji oraz rozwoju.
Już od najmłodszych lat lubiłam kombinować ze swoim stylem, przerabiać ubrania, dużo też rysowałam. Następnie poszłam na studia projektowania ubioru i zaraz po nich zaczęłam stylizować przy sesjach zdjęciowych a także miałam pojedyncze zlecenia jako projektantka. Cały czas pracując i zbierając doświadczenie na innych stanowiskach. Myślę, że wszystko po drodze ukształtowało mój styl, estetykę i podejście do pracy. Teraz od 3 lat kiedy prowadzę markę czuję, że wiem jak to wykorzystać. Z każdą kolekcją poszerzam swoje granice. Zaczęłam od trzech koszul w bieli i czerni a teraz zaczynam się mocniej bawić formami i kolorami. Myślę, że to i tak jeszcze nie koniec zbierania doświadczeń. Moja rola jako projektantki cały czas się rozwija i kształtuje przy każdej kolejnej kolekcji.
One często same się pojawiają w mojej głowie. Na pewno sporo inspiracji czerpię z podróży, sztuki czy od ludzi mijających na ulicy. Dużo kombinuję w swojej głowie a pomysły na kolekcje mam czasami nawet na kilka sezonów w przód. Staram się tworzyć projekty, które sama potrzebuję i łączyć z potrzebami klientek. Widząc tkaninę, kolor, konstrukcję wyobrażam sobie co mogłoby z tego powstać nowego i zaczynam działać.
Projektuję to co chciałabym sama nosić. A mój styl jest właśnie kombinacją luzu i elegancji. Lubię kiedy możemy zakładać jedną rzecz na wiele okazji. Zwracam również uwagę na ergonomiczne aspekty koszul. Podczas tworzenia konstrukcji zmagamy się z wieloma wyzwaniami aby modele wyglądały elegancko a przy tym były wygodne na co dzień. To ma być koszula towarzysząca nam przez cały dzień. Rano do pracy, po południu na wyjście ze znajomymi a wieczorem na romantyczne randki. Wystarczy tylko zmienić dodatki, buty i możemy dzięki temu nadać im nowy styl odpowiedni do danej sytuacji.
Cieszę się, że Ci się podobają! Zakładając markę chciałam aby skupiała się na jednej części garderoby. Z każdym sezonem kolekcje są coraz większe ale zawsze pozostajemy w tematyce koszul. Jak sukienki to sukienki koszulowe a jak spodnie to tylko takie, które stworzą idealny duet z większością modeli. Na ten moment nie zamierzam poszerzać oferty o projekty odbiegające od tego tematu.
Hm… myślę, że każdy ma swoją drogę i zainteresowania, które chce rozwijać. Prowadząc markę nie jest się tylko projektantem. Tutaj trzeba mieć doświadczenie sprzedażowe, biznesowe, social mediowe i oczywiście konstrukcyjne/projektowe. Ja przeszłam każdą z tych dróg pracując w różnych firmach i wiem, że dzięki temu jest łatwiej. Kończąc studia projektowe wolałam najpierw podziałać na różnych polach aby być bardziej przygotowana i wiedzieć jak się za to zabrać w przyszłości.
Szczerze mówiąc nie mam takich konkretnych osób. Oczywiście jest wiele zagranicznych dziewczyn, które obserwuję i lubię ich styl ale sama też kocham kombinować ze swoim i polegam na intuicji. Unikam wszelkich sezonowych trendów. Lubię wyciągać z nich pojedyncze rzeczy i łączyć z tym co mam. Jestem bardzo daleka od odtwarzania stylizacji czy inspirowania się innymi. Polegam na swojej estetyce także jest mi bardzo miło, że tylu osobom się ona podoba.
Artykuł Projektuję to, co chciałabym sama nosić. A mój styl jest właśnie kombinacją luzu i elegancji – wywiad z Karoliną Naji pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Skrzydła są dla mnie symbolem mocy, sprawczości i odwagi – wywiad z malarką Ivą Białopiotrowicz pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Na Instagramie skrywa się pod nazwą @Whiteshirtart, jej dzieła pełne są subtelnego wzornictwa i metafor ukrytych w skrzydłach i mistycznych ptakach. Obok twórczości Ivy Białopiotrowicz ciężko przejść obojętnie, dlatego z zaciekawieniem czytałam odpowiedzi Ivy na nurtujące mnie pytania dotyczące jej pracy. O sztuce i inspiracjach malarki przeczytacie w naszym wywiadzie.
Moja artystyczna droga zaczęła się (a raczej powróciłam do niej po dłuższej przerwie) w dniu moich 30 urodzin, kiedy doznałam czegoś w rodzaju przebudzenia. Te okrągłe urodziny skłoniły mnie do refleksji nad moim życiem. Wczesne rodzicielstwo sprawiło, że przez 10 lat nie zrobiłam niczego dla siebie i postanowiłam to zmienić.
Chciałam mieć swój cel w życiu, podążać własną drogą i przede wszystkim w zgodzie ze sobą. Zadałam sobie pytanie – co tak naprawdę lubię i umiem robić najlepiej. Odpowiedź z głębi serca przyszła od razu. Następnego dnia zamówiłam farby i dzień po dniu podążałam drogą do siebie i w poszukiwaniu swojego artystycznego stylu.
Muszę przyznać, że na początku dużą rolę odegrał na mojej drodze Instagram, który był moim oknem na świat i wirtualną sceną, na której mogłam prezentować swoje obrazy. Właśnie tam odkryła moje prace Magda Zajączkowska, która zaufała mojemu wyczuciu artystycznemu i zaprosiła mnie do stworzenia kolekcji 30 obrazów. Kolekcja ta stała się częścią pięknych aranżacji zaprezentowanych na wernisażu podczas otwarcia showroomu Mint Grey i zapoczątkowała modę na obrazy z dodatkiem złota w Polsce. Jestem bardzo wdzięczna osobom, które uwierzyły we mnie i wspierały mnie na początku mojej artystycznej drogi.
Skrzydła są dla mnie symbolem mocy, sprawczości i odwagi do tego, by dokonywać wyborów, podążać własną drogą, wznosić się i rozwijać, zdobywać swoje mniejsze i większe szczyty marzeń. Skrzydła są dla mnie także symbolem nadziei, i ochrony Siły Wyższej.
Bardzo często obrazy ze skrzydłami zamawiają u mnie klienci, którzy są w trakcie ważnych zmian życiowych i czują, że malowane przeze mnie skrzydła „dodadzą im skrzydeł” lub zapewnią ochronę domowi i będą rodzajem szczęśliwego talizmanu.
Z kolei moje zamiłowanie do ptaków sięga czasów dzieciństwa, kiedy to czytałam godzinami atlas ptaków i spędzałam dużo czasu w lesie przyglądając się różnym gatunkom. Ptaki są dla mnie symbolem wolności, a także przypominają mi o tym, że warto czasem spojrzeć na sprawy z innej perspektywy.
Moim ulubionym artystą jest Henri Matisse’a, a jego słowa są moim malarskim motto:
„To, o czym marzę, to sztuka równowagi, czystości i spokoju, pozbawiona niepokojących lub przygnębiających tematów, która ma kojący wpływ na umysł, coś w rodzaju dobrego fotela, który zapewnia odprężenie po fizycznym zmęczeniu”
Każdy mój obraz zawiera jakąś tajemnicę mojej duszy, przesłanie, opowiada o jakimś moim przeżyciu, co przejawiam nie tylko w ekspresji, motywach lub kolorach, ale także w tytułach obrazów, które nie są przypadkowe.
Mój ulubiony obraz, którego nigdy nie sprzedam, to obraz „Still growing” (2016) Bardzo wiele dla mnie znaczy, ponieważ powstał na początku mojej przemiany duchowej i artystycznej. Cały czas jestem w procesie wzrastania w sobie, dlatego ten obraz jest mi bliski, przypomina mi także o najlepszym (jak do tej pory) czasie w moim życiu.
Moje obrazy inspirowane są moimi podróżami w głąb siebie, których doświadczam podczas medytacji. Tak naprawdę mogę powiedzieć, że najbardziej inspiruje mnie moja dusza, a moje obrazy to właśnie jej opowieści.
Określam moją sztukę – malarstwem intuicyjnym – czego również uczę na moich warsztatach. Intuicja jest naszym wielkim darem i przewodnikiem życiowym, dlatego kieruję się nią nie tylko w trakcie malowania, ale także w życiu.
Wystawa moich prac w Paryżu (2020), a także udział w Targach Sztuki w Wenecji (2021). Jednak odpowiadając z serca – moim największym sukcesem zawodowym są zadowoleni klienci, nie ma dla mnie większej satysfakcji niż to kiedy ludzie opisują mi co czują patrząc na mój obraz i piszą jak wiele dobrej energii wniósł do ich domu. Jestem za to bardzo wdzięczna.
Miałabym wiele rad, ponieważ wiem jak to jest na początku. Obserwując, niestety ze smutkiem, że obecnie kopiowane są głównie prace innych artystów, moja rada brzmi – żeby znaleźć swój styl i tworzyć w zgodzie ze sobą, być prawdziwą w tym, co robisz, a nie malować to, „co się sprzedaje” lub to, co namalowali już inni. Jest bardzo cienka granica między inspiracją a kopią. Kopiowanie prac jest jak podążanie za czyimiś śladami, kiedy przecież można wydeptać swoje własne.
Jeśli ktoś ma swój styl, ale brak mu wiary to mi pomagały słowa: „pamiętaj, że zawsze znajdzie się na świecie chociaż jedna osoba, której twój obraz się spodoba i która będzie chciała go kupić”.
Nie wiem czy to można nazwać hobby, ale dużo medytuję, prowadzę dzienniki wdzięczności, poświęcam dużo czasu na rozwój osobisty – książki, webinary, warsztaty i niesystematycznie ćwiczę jogę z bardziej przyziemnych rzeczy – kocham dobre jedzenie, koty rasy Ragdoll i podróże.
Moje motto brzmi – żyj w zgodzie ze sobą
Artykuł Skrzydła są dla mnie symbolem mocy, sprawczości i odwagi – wywiad z malarką Ivą Białopiotrowicz pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Inspiracje z Instagrama – Paryż okiem Zosi Sikory pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Profil Zosi Sikory zaczęłam obserwować parę miesięcy temu. Początkowo urzekły mnie piękne ujęcia jej codzienności, zdjęcia paryskich ulic, a przy okazji jednej z serii Q&A osobowość oraz jej inspirująca historia. Zaimponowała mi swoją determinacją i chęcią spełniania marzeń. Jeszcze tego być może nie wiece, ale Zosia pracuje w jednej z najbardziej luksusowych marek na świecie – Hermès, a to zapewne dopiero początek jej sukcesów! Osiągnęła to, dzięki swojej ciężkiej pracy, zaangażowaniu i chęci zdobywania nowych doświadczeń, dlatego uznałam, że warto, abyście poznali Ją bliżej. W naszym wirtualnym wywiadzie opowiedziała o tym w jaki sposób widzi Paryż – zaczynając od podejścia do życia, przez kulturę, a kończąc na modzie i stylu.
Zosia Sikora: Z pewnością prostsze nie jest, ale ja nie jestem też fanką prostych rozwiązań. Zawsze szukałam rożnego rodzajów wyzwań. Wyjazd do Francji wymagał ode mnie wiele pracy i zaparcia w nauce języka jak i dużo odwagi. Z czasem życie tutaj oczywiście stało się prostsze gdy poznałam lepiej język i kulturę Francji. Mimo, że czuje się tu jak u siebie, w Polsce na pewno żyłoby mi się o wiele łatwiej.
Z.S.: Od zawsze bardzo ciągnęło mnie do mody, świata „luksusu” i kreacji. Spędziłam 6 lat w szkole baletowej i miało to na mnie wielki wypływ. Tam też poznałam pierwsze podstawy języka francuskiego i od dziecka marzyłam o zamieszkaniu we Francji.
Gdy tylko miałam możliwość rozpoczęcia stałej pracy, a było to podczas „gap year” w Paryżu, wybrałam pracę w modzie. Wciąż ucząc się języka i bez dużego doświadczenia pierwsze kroki stawiałam w butiku polskiej marki. Myśle, że etap pracy w retail’u jest bardzo ważny i wiele można się podczas niego nauczyć. Następnie zostałam zaangażowana do organizacji spotkań z kupcami w showroomie marki Coach. Od moich pierwszych kroków w modzie już trochę minęło i sama wciąż nie mogę uwierzyć, że pracuje dla tak kultowego domu mody jak Hermès. Prócz doświadczenia w dostaniu tej pracy bardzo pomogło mi również wykształcenie – jestem obecnie na ostatnim roku magisterki z zarządzania w Paryżu.
Z.S.: Tak jak już wspomniałam, od dziecka byłam zakochana we Francji. Sama nie wiem dlaczego. Marzyłam o mieszkaniu w Paryż, który odwiedziłam po raz pierwszy dopiero mając 20 lat. Na razie nie wyobrażam sobie mieszkać gdzie indziej, jednak z pewnością chciałabym pomieszkać kiedyś w Azji bądź w Stanach Zjednoczonych. A na starość koniecznie na południu Francji!
Z.S.: Oj bardzo się różnią! Wydaję mi się, że są bardziej wolni w tym co robią i jak się wypowiadają. W Paryżanach uwielbiam ich niewymuszoną klasę i szyk. Francuzi potrafią korzystać z życia, są bardziej ekspresywni i autentyczni. Chyba nic mnie nie zaskoczyło w ich zachowaniu. Może to, że nie są tak niemili i aroganccy jak się o nich mówi!
Z.S.: Wypowiem się o stylu paryskim, bo tutaj mieszkam najdłużej. Ulice Paryża są dla mnie wielką inspiracją, często nie mogę oderwać oczu od przechodzących obok ludzi. Czasami staram się z ukrycia robić im zdjęcia i otagować konto : @parisiensinparis. Lubię w ich stylu to, że rzadko widać na ich ubraniach logo, a za to stawiają na jakość i wygodę. Paryżanki znają też swoje atuty i potrafią je podkreślać. Ich styl jest również prosty i ponadczasowy, jednak często podkreślony dobrymi dodatkami.
Z.S.: Na pewno trzeba być uzbrojonym w cierpliwość. Poszukiwania mieszkania, pracy i sprawy administracyjne szczególnie jeśli nie zna się dobrze języka mogą być przytłaczające. Trzeba też przywyknąć do paryskich cen i do częstego jeżdżenia metrem lub chodzenia piechotą. Kolejnym aspektem jest też duża ilość turystów i samych mieszkańców. Nie jest to teraz tak widoczne w czasach pandemii, jednak tłumy na ulicach są tu codziennością…
Z.S.: Dosłownie wszystko. Od ludzi na ulicach, podróży i magazynów mody po second handy i zdjęcia na instagramie. Mam się za osobę, która jest dobrym obserwatorem, często dostrzegam detale, które umykają innym. Inspirują mnie również rozmowy z interesującymi ludźmi, jest to dla mnie także źródło motywacji.
Z.S.: Croissanty!!! Nie mogę bez nich żyć! A tak poza ich cudownym pâtisserie to bardzo polubiłam przegrzebki. Nie jestem pewna czy to ich tradycyjne danie, ale tu je odkryłam.
Z.S.: Mój styl jest dość klasyczny i komfortowy. Nie wyobrażam sobie chodzenia na obcasach czy w obcisłych ubraniach. Bardzo cenie sobie wygodę. Z czasem zaczęłam ubierać się bardziej elegancko i i inspiruje się oczywiście paryskim stylem. Lubię również vintage i często wyszukuje coś w second handach. Większość moich markowych torebek jest właśnie z drugiej ręki.
Z.S.: Bardzo się bałam, że padnie to pytanie! Mój styl i gust często się zmienia i ewoluuje i nigdy nie miałam żadnego modowego „guru”. Niepowtarzalnymi ikonami są z pewnością Jane Birkin, Grace Kelly, Lady D czy Coco Chanel, jednak idąc z duchem czasu trzeba dać miejsce także nowym ikonom, które teraz królują na przykład na instagramie. Ja jednak nigdy nie miałam potrzeby za takimi osobami podążać i ciężko byłoby mi wybrać jedną osobę, która najbardziej mnie inspiruje.
Artykuł Inspiracje z Instagrama – Paryż okiem Zosi Sikory pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Nie mam problemu z wybieraniem maksymalizmu jednego dnia, a minimalizmu następnego – wywiad z Konstancją Dominik pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Nie mam problemu z wybieraniem maksymalizmu jednego dnia, a minimalizmu następnego – wywiad z Konstancją Dominik pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Artykuł Zawód – fotograf mody ulicznej. O fascynacji streetstylem rozmawiamy z Martyną Mierzejewską pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>Fascynacja streetem zaczęła się ok. 10 lat temu. Przeglądałam dużo fotografii z fashion weeków i marzyłam, aby robić to samo co najlepsi z branży. Wydawało mi się to w tamtym czasie dosyć absurdalne tym bardziej, ze z fotografią nie miałam nic wspólnego. Wszystko zmieniło się w momencie gdy w wieku 26 lat wyjechałam na 2-letnią wymianę do USA. To NYC tak naprawdę zainspirował mnie do realizacji marzenia, fotografowania fashion weeków i robienia własnych projektów z nowojorczykami. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego początku. NYC dał mi siłę, nauczył pewności siebie a przede wszystkim walki o marzenia. Spotkałam tam wielu wspaniałych ludzi, dzięki którym nie poddałam się i mogę z dumą powiedzieć, że cieszę się, że jestem w tym miejscu w jakim teraz jestem.
https://www.instagram.com/p/CAVXFNanGfX/
Praca fotografa streetstyle polega na uchwyceniu mody ulicznej: „załapanie” tego idealnego momentu w ruchu, pokazanie emocji, ciekawych outfitów. Nie tylko chodzi o styl danej osoby, ale o osobowość, o jej twarz, całokształt. Każdy fotograf pracuje według swoich kryteriów, swojego stylu, estetyki. Ja w głównej mierze skupiam się na modzie męskiej oraz na ciekawych, oryginalnych osobach. Pracując na fashion weekach i robiąc materiał dla klienta koncentruję się na tym czego on potrzebuje; trendy, konkretne osoby, rodzaje sneakersów etc…. Również w ostatnim czasie streetstyle stał się na tyle popularny, że marki tworząc content na social media, publikują właśnie tego typu zdjęcia swoich produktów.
https://www.instagram.com/p/CAn0hf5HWdr/
Sfotografowałam bardzo dużo osób ze świata mody – począwszy od projektantów, po stylistów. Zaliczyć do nich mogę min: Anna Wintour, Nick Wooster ( mój ulubiony), Giorgio Armani, Mobolaji Dawodu…Również sfotografowałam takie osoby jak: Woopie Goldberg, Christina Aguilera, Asap Rocky czy Jared Leto. Bardzo się ciesze, że fotografia daje mi tak wiele możliwości.
https://www.instagram.com/p/CBsb_SYnvel/
Bez wątpienia jest to NYC. Moja największa miłość. Najlepszym miejscem do fotografowania najlepiej ubranych ludzi jest SoHo. Mogę tam przebywać godzinami i „łapać” same perełki jeśli chodzi o modę. Musze tutaj podkreślić ze w NYC moda męska przewyższa nad kobiecą. Faceci ubieraja się genialnie, dlatego zawsze mam tam co robić. Moją uwagę przykuwają również Afro – Amerykanie i to im poświęcam dużą część swojej fotografii. Uwielbiam rożnorodność a to miasto daje mi wszystko to co trzeba. Z kolei w Europie uwielbiam fotografować największe targi mody męskiej we Florencji: Pitti Uomo. Włoski styl jest mi bardzo bliski. Nie mogę zapomnieć również o Londynie, który skradł moje serce ze względu na podobieństwo do NYC. Pracując na fashion weekach zawsze wiemy kogo możemy spotkać. Natomiast największa frajde dają mi zawsze moje prywatne poszukiwania. Wyłapuje wtedy same najlepsze osoby pod katem stylu, jak i osobowości. Bardzo lubię chodzić godzinami po mieście z aparatem i fotografować.
Planów mam bardzo dużo i małymi krokami realizuje każdy z nich. Na pewno chce skupić się głównie na modzie męskiej – zawsze chciałam być kojarzona z tym rodzajem fotografii. Zależy mi również na pokazywaniu różnorodności, piękna które jest w każdym bez względu na kolor skóry, orientacje itp. Z czasem będę wchodzić w inny rodzaj fotografii. Marzą mi się oprócz fotografowania edytoriali, koncerty raperów za granicą, wydarzenia sportowe czy duże gale. Staram się słuchać swojej intuicji i wchodzić w to co leży w moich zainteresowaniach.
Artykuł Zawód – fotograf mody ulicznej. O fascynacji streetstylem rozmawiamy z Martyną Mierzejewską pochodzi z serwisu issue27.pl.
]]>