Pierwszy numer polskiego Vogue’a
Czy macie czasem wrażenie, że polskie ulice nie mają własnego stylu? Że ulice we Florencji, Paryżu, Nowym Jorku czy Londynie są niezwykle różnorodne, ale każde z tych miast łączy nieuchwytny mianownik? Ten mianownik trudno opisać słowami, łatwiej go po prostu poczuć.
Mówi się, że moda najpierw jest w Vogue’u, a potem na ulicy. Czy tak może być w przypadku Polski – kraju, który wydaje się nie mieć zdefiniowanej „tradycji” modowej, w którym tęcza podobno jest wiecznie szara i w którym wielcy projektanci dopiero się rodzą, a nie – jak na przykład we Włoszech czy Francji – są od dziesięcioleci uważani za kultowych i rozpoznawalnych na całym świecie?
Owszem, może. Twórcy polskiego Vogue’a poprzez okładkę pierwszego numeru zdają się robić ukłon w stronę modowego patriotyzmu. Czy nie jest tak, że dotąd nie stworzyliśmy rozpoznawalnego polskiego stylu, bo po wielu perturbacjach, jakie przeszliśmy w ciągu ostatnich epok trudno było nam rozprawić się ze swoją tożsamością kulturową? Trochę brzydziliśmy się komunistyczną szarością, która panowała nie tylko w modzie i architekturze, ale przede wszystkich w ludzkich umysłach. Różne aspekty tej szarości chyba ciągle są w każdym z nas. Jesteśmy dorosłym już pokoleniem, nie doświadczyliśmy komunizmu „na żywo”. Ciągle jednak duża część naszej świadomości kulturowej jest zbudowana na wspomnieniach o PRL-u, wiecznym porównywaniu starego systemu do nowego itd. Dlaczego więc nie spróbować z szarej tęczy zrobić swojego znaku firmowego? Reszta, jeśli chodzi o modową identyfikację, przyjdzie sama.
Komunizm, nie w sensie stricte politycznym, ale raczej w sensie wpływu na naszą mentalność i styl życia, miał dobre i złe strony. Niedostępność pięknych przedmiotów w sklepach nauczyła nas je tworzyć. Nasze babcie w PRL-u szyły piękne ubrania, zamieniając się na chwilę w projektantki mody. Z drugiej strony komunistyczny system niejako próbował zamknąć ludzkie umysły na wszystko co inne, nie-szare. Wpłynęło to na nasze często negatywne podejście do ekstrawagancji, eksperymentowania, strachu przed tym, co nieszablonowe.
Kto ogląda współczesne filmy o PRL-u, ten na pewno czasem ma dziwne wrażenie, że chciałby żyć w tamtych czasach. Dlaczego? Bo ich twórcy bardzo umiejętnie przedstawiają tę epokę jak kolorową reklamę. Ta iluzja nas wciąga – zaczynamy myśleć, że tęsknota za parą kowbojskich butów z Pewexu to piękne przeżycie, a robienie na drutach „kombinowanego” swetra to dużo ciekawsza sprawa, niż wypad na zakupy do H&M. Możliwe nawet, że to trochę prawda, ale chyba jednak lepiej się o tym nie przekonywać. W każdym razie – uwielbiamy filmy o „komunie” dlatego, że ich autorzy potrafią wyłuszczyć z codziennej szarości jej folderowe piękno.
Koniec jest mało odkrywczy, ale za to wiecznie aktualny. Dopóki będziemy naśladować wystawy sklepowe bez zrozumienia, że moda to sztuka, w której tworzenie należy włożyć kawałek siebie, zawsze będziemy mieć wrażenie, że brakuje nam stylu z ulic Londynu, Paryża czy Mediolanu. Dlatego bądźmy jak twórcy okładki Vogue’a – spróbujmy być sobą. Pokażmy smogową tęczę, krzywy Pałac Kultury (bo dlaczego wszystko na zdjęciu musi być proste – przecież w życiu nie jest), czarne stroje, inspiracje przeszłością. Pewnie dużo czasu jeszcze minie, zanim większość Polek i Polaków się na to odważy. Jednak jeśli kiedykolwiek tak by się stało, nie byłabym zdziwiona, że styl Polek i Polaków zostałby uznany za – choć nie przepadam za tym słowem – ikoniczny. To marzenie czy realna możliwość?
Autor: Kasia Jastrzębska
Sorry, the comment form is closed at this time.
Pingback: HITY REDAKCJI LUTY 2018 - issue27.pl